Home

„63 dni chwały” czy 81 minut chały?

Michał Krzemień

W kolejne niedzielne popołudnie szukaliśmy jakiegoś dobrego filmu familijnego. Wybór padł na „Sierpniowe niebo. 63 dni chwały”, pierwszy od bardzo dawna film o Powstaniu Warszawskim.

Obejrzeliśmy z uwagą. Owszem padło sporo pytań dzieci, na które rodzice udzielili chętnie odpowiedzi, ubogacając wiedzę historyczną a nawet mądrość życiową przedstawicieli młodego i bardzo młodego pokolenia. Świetnie, że w filmie wykorzystano fragmenty unikalnych zdjęć z Powstania kręconych amatorską kamerą. Cud, że przetrwały i to jest chyba największy atut „Sierpniowego nieba”. Jednak, niestety nikt nie został tą projekcją poruszony, ani dorośli ani dzieci, ani nawet babcia. Dlaczego?

Film toczy się równolegle we współczesności oraz 5 sierpnia 1944 r., gdy Powstanie zaczęło przegrywać i w apogeum weszła krwawa rzeź Woli. Współcześnie widzimy jakieś szemrane towarzystwo biznesowo-polityczne stolycy i dylematy kierownika budowy, który odkopuje szkielet sanitariuszki z Powstania. Przenosimy się wstecz i widzimy ją, młodą siedemnastoletnią dziewczynę zakochaną w jakimś cherlaku z karabinem, wcześniej zajmującym się trzymaniem jej ręki zamiast skupiać się na tajnych kompletach. Potem młodzieniec walczy na barykadzie, a ona trafia do piwnicy, gdzie ukrywa się m.in. jej dziadek. Jest bombardowanie, ona zostaje przygnieciona belką, ukrywający się zostają ostatecznie rozstrzelani przez Niemców. Wracamy do współczesności, a tu jacyś raperzy naśladujący Tadka Polkowskiego organizują akcję i pomagają kierownikowi nie ugiąć się i nie zalać betonem odkrytych szczątków ludzkich. I jeszcze śpiewają, ci raperzy, na początku i na końcu filmu, że młodzież pamięta o bohaterach. Dobrze.

Ja się jednak pytam, dlaczego ci wszyscy aktorzy (z drobnymi wyjątkami) grają w sposób tak bezbarwny, kompletnie bez życia, żadnej ikry w sobie nie mają. Dlaczego brak dramaturgii? Ta historia nie wciąga, nie wzrusza, nie porusza. Jest opowiedziana z dystansu, nudno, chłodno, chaotycznie. To wszystko przypomina jakieś szkolne przedstawienie organizowane przez nauczyciela chemii.

I dwie rzeczy, które rażą szczególnie. Pierwsza, rozumiem, że konieczne było w filmie o młodzieży, dla młodzieży jak rozumiem (i tu ten film jakoś by się bronił, jak wspominałem, można dużo wyjaśnić komuś, kto bardzo mało wie, on może się sporo dowiedzieć; na film, na który nauczyciel może wziąć klasę z gimnazjum a rodzice dzieci). A zatem konieczne było w obrazie targetowanym do takiej właśnie młodej widowni pokazywanie młodej zgwałconej dziewczyny z obnażoną piersią. Jasne, rzeź Woli nie takie obrazy widziała, to było piekło. Ale jeśli robimy film o niej, to „Róża” Smarzowskiego będzie, nie przyrównując, niewinną opowiastką z krainy mchu i paproci. To chyba jednak nie jest film o rzezi Woli, owszem widzimy brutalnych własowców, i dobrze, że widzimy ale czy musimy zaraz widzieć pierś. Ale nic to, zostawmy już te nieszczęsna scenę, nie czepiajmy się. Właściwie chodzi o inną scenę, mianowicie czy cherlak musi zdecydowanym gestem godnym początkującego mięśniaka wyrywającego dziewczyny na podrzędnej wiejskiej dyskotece, na mgnienie oka przestawać być cherlakiem i ująwszy siedemnastolatkę za gołe uda pod sukienką, sadzać ją na prasie drukarskiej w celu niezwiązanym z drukowaniem ulotek. Ta scena jest wręcz niesmaczna. Czy ci nasi filmowcy mogą wreszcie wbić sobie do głów, że to nie jest konieczne, że to jest passe, że Hollywood dawno już przestał wstawiać do każdego filmu momenty, że nie każdy aktor jest Bradem Pittem czy George’m Clooney’em, za to każdy małolat w swoim telefonie jednym kliknięciem może mieć sceny, o których im się nawet nie śniło. Więc po co? Czy są tak słabi, że nie umieją zagrać, pokazać kamerą, że on jest w niej zadurzony po uszy, inaczej – słowem, gestem, spojrzeniem, wyłapanym okiem kamery szczegółem? Potrzebują filozofii cepa: zadurzony = bierze ją za biodra, droga na skróty, zero wysiłku. I tu pojawia się kompletny blamaż. Gdyż, albowiem pokolenie Powstania to nie było pokolenie MTV. Czy tak trudno to zrozumieć? Poczytać pamiętniki, pogadać z kombatantami, wczuć się trochę. Prof. Kieżun, którego zdjęcie widzimy na początku filmu, to słynne zdjęcie po wyjściu z kanałów, znane z muzeum Powstania i innych okazji, w całkiem niedawnym wywiadzie dla Rzeczpospolitej mówił:

„Mówiło się „narzeczony”, ale przecież nie do pomyślenia było, by mieszkać ze sobą przed ślubem. Całe zbliżenie do dziewczyny polegało na tym, że można ją było pocałować.

Tyle?” (pyta Mazurek)

„Więcej to byłoby jakieś nieuszanowanie. Oczywiście chłopcom zdarzały się jakieś przygody, ale człowiek żenił się z tą dziewczyną, którą naprawdę kochał i której – tak mówiono wtedy – niewinność, dziewiczość cenił. Z jednej strony niezwykła, zupełnie nieprzytomna miłość, a z drugiej jakiś nadzwyczajny szacunek, cześć po prostu. To było coś, co oboje ludzi uszlachetniało i było bardzo, bardzo piękne”.

Ja nie chcę tu się zabawiać w ciotkę-przyzwoitkę, jasne, że zdarzali się cherlacy i w czasie okupacji i wcześniej, którzy ujmowali swoje siedemnastoletnie dziewczyny za gołe biodra i sadzali je na prasie drukarskiej czy czymkolwiek innym co akurat było pod ręką, i pewnie robili z nimi i kolejne czynności, oraz że były dziewczęta, które nie miały nic przeciw temu. Zrozumcie jednak, „tfurcy” i inni, że obok cherlaków byli też inni, było ich wielu, była ich większość, która sięganie do gołych ud pod spódnicą zostawiała na później, w imię tego szacunku, czci wręcz, o której tak celnie opowiada prof. Kieżun, powstaniec i podówczas niezły przystojniak, za którym dziewczyny musiały szaleć. Nie chce mi się już dalej o tym pisać, szkoda, że ktoś uporczywie i do znudzenia chce nam wmawiać, że wtedy było tak, jak mu się wydaje, że jest teraz. Że szlachetność oznaczała chwytanie za broń, a nie miała żadnego przełożenia na szlachetność wobec swojej dziewczyny, że chłopak, który potrafił być mężny i wymagający od siebie na barykadzie i trzymać pewnymi rękami karabin, nie był w stanie powstrzymać tych samych swoich rąk przed obłapianiem niepełnoletniej, którą kochał. Może inaczej: jeśli ktoś nie rozumie, że można inaczej, to niech się nie bierze za robienie filmów z innej epoki. I apeluję tu do szerszego grona. Mamy bowiem film o „Kamieniach na szaniec”, w kinach będzie w marcu, już jest skandal, że reżyser popłynął, „uwspółcześnił”. Obejrzę, opiszę. Choć na podstawie tego, co już można przeczytać, ochoty na to nie mam wcale. Podobno w jednej scenie „Zośka” wskakuje do łóżka swojej sympatii, inna sympatia naszych bohaterów wygląda ponoć jak ulicznica. Nie wiem, może to wytną ostatecznie, albo ktoś źle odebrał. Jednak niech ci partacze utuczeni na dotacjach PISF nie biorą się więcej za to, czego zrobić nie umieją, co przekracza ich wyobraźnię i możliwości intelektualne, bo wyjdzie to, co z „Bitwą 1920 roku” Hoffmana czyli kompletne żenua, aż zęby bolą.

I druga sprawa. W pewnym momencie w piwnicy pojawia się młody żołnierz niemiecki. Taki biedaczek, którego wcielono przymusowo, student literatury i miłośnik Goethego. Wzrusza się on losem przygniecionej belką sanitariuszki i nawet nie jest w stanie rozstrzelać znalezionych w piwnicy cywilów. To wzruszająca scena. Jedna z najlepszych. Po seansie pozostajemy z przekonaniem, że ta wojna była straszna, w swoje tryby wplątywała po obu stronach niewinne właściwie ofiary, bo cóż można zarzucić temu niemieckiemu chłopcu o delikatnych rysach. No co? Nic. Szkoda tylko chłopaka. Dziwnie ta scena wybrzmiała w tym filmie, hołdzie dla Powstańców Warszawskich, jak fałszywy ton. W cytowanym tu już wywiadzie prof. Witold Kieżun oświadcza, że przez całą wojnę nie spotkał żadnego uczciwego Niemca. Popytajcie dziadków, kombatantów, może ktoś z nich miał to szczęście, aby takiego wrażliwca spotkać. Nie można przecież tego wykluczyć. Nie wiem, czy wpływ na takie meandry scenariusza miało dofinansowanie filmu przez Fundację Współpracy Polsko-Niemieckiej. Miejmy nadzieję, że żadnego wpływu to nie miało.

I jak to wszystko podsumować? Zachwytu nie ma, zgrzyty są, co nie znaczy, że nie można tego obrazu obejrzeć (choć ja nikogo mocno nie zachęcam, żeby nie było potem na mnie). Warto pewnie dla autentycznych nagrań archiwalnych z Powstania, warto, aby dać sygnał, że nie na darmo ktoś coś tam z siebie jednak wykrzesał i pierwszy od wielu lat taki film powstał, że ta tematyka nas interesuje. Tak, interesuje i zasługuje na wielki film. Na taki będziemy musieli poczekać. Myślę, że jeszcze długo. Niestety.

Michał Krzemień