Home

Seksem opętani

Michał Krzemień

W ostatnich tygodniach witryny przystanków autobusowych i tramwajowych atakowały nas twarzą biednej kobiety udającej ekstazę. Ci, którzy przebijają się przez miejskie korki swoimi samochodami mieli nie lepiej. Stojąc na czerwonym świetle na skrzyżowaniach wielkie reklamy półnagich osobników udających to samo co tamta biedaczka niemal wdzierały im się do samochodów. Niejeden machinalnie sprawdzał czy ma zamkniętą szybę i zablokowane drzwi. Nie wiadomo, czym mogłoby się właściwie skończyć takie wtargnięcie.

Jeśli ktoś jeszcze się nie domyślił, mówimy tu oczywiście o filmie „Nimfomanka” i jego nachalnych reklamach. Ja nie chciałbym go w żaden sposób utrwalać w naszej pamięci, i długo się nawet zastanawiałem czy o tym w ogóle tu pisać. Zwłaszcza, że wolę raczej propagować rzeczy dobre niż piętnować złe. Lepiej patrzeć jak rośnie soczysta trawa zagłuszająca chwasty niż przy zgiętym karku popękanymi od pracy rękami je wyrywać. Od czasów wczesnego dzieciństwa, gdy spędzałem sporo czasu u babci, która miała dom z ogródkiem i oddawała się pasji ogrodniczej a ja dobrym uczynkom, by wspierać te jej zainteresowania, walka z odchwaszczaniem warzywniaka kojarzy mi się jak najgorzej, jako zmora i trauma dzieciństwa. Cóż jednak robić? Gdy chwasty zasłaniają nam widok z okna a może i samo słońce, nie ma rady, trzeba opuścić ciepły fotel, udać się do komórki z ogrodniczymi narzędziami i przystąpić do pracy, a może i bez narzędzi nawet gołymi rękami. No, ale dość już tego ogrodnictwa.

Jasne, że nikt z nas tego knota nie będzie oglądał. Takie filmy nawet nie zarabiają na siebie. Podstarzali erotomani i nabuzowani hormonami młodzieńcy mają dziś o wiele więcej możliwości niż drzewiej bywało, by zobaczyć tzw. gołą babę nie płacąc trzydzieści złotych za bilet do kina. To po co to całe przedstawienie? Po co epatowanie nas twarzami drugoligowych aktorów wykrzywionymi w udawanych grymasach? I tyle tych plakatów na przystankach. I cała ta promocja.

Mało ufająca inteligencji swoich czytelników GW na wszelki wypadek pospieszyła z wyjaśnieniem, i to na pierwszej stronie swojego magazynu czwartkowego, aby jakiś młody, aspirujący z wielkiego miasta a może jeszcze bardziej młoda i aspirująca nie przeoczyła i wiedziała, co ma o tym wszystkim myśleć. Otóż, chodzi o to, że „kobiety chcą więcej”. Takie zwyczajne kobiety, standardowe, żony, matki, jak odtwórczyni głównej roli podobno, zwyczajne dziewczyny z sąsiedztwa, mają „chcieć więcej”. Na przykład chcieć dwóch nieznajomych murzynów w swoim łóżku zamiast własnego kochanego męża, albo chcieć oddawania swojego ciała jakimś obleśnym przypadkowym starym facetom, w zamian za co tamci będą je bili po twarzy, upokarzali i upodlali. Taką to mianowicie pracę edukacyjną chcą oni wykonać, takiej pedagogice, mamy być poddawani. Dokładniej to nasze kobiety. Nasze żony, córki ale i nasze kuzynki, kobiety z sąsiedztwa, córki naszych przyjaciół, koleżanki naszych córek, przyszłe żony naszych synów, sprzedawczynie z zaprzyjaźnionego sklepu, które zawsze ładnie się do nas uśmiechają, nasze studentki, uczennice, czy fajne licealistki spotykane w Coffee Heaven. Tak, one wszystkie. To jest marzenie tych, którzy uznali, że pompowanie ogromnych pieniędzy w promocję takiej produkcji jest dobrym interesem. A my spokojnie mijamy co dzień te plakaty wulgaryzujące chwile, które między dwojgiem złączonych przyrzeczeniem ludzi są czymś podniosłym, wzruszającym i niepowtarzalnym. Czymś tylko między nimi, wyłącznym, intymnym, łączącym najbardziej jak można sobie wyobrazić.

Więc jesteśmy obojętni, udajemy, że tego nie dostrzegamy, nic się takiego nie stało, ot plakat, dziś jest, jutro go nie będzie. Może liczymy na to, że trawa zagłuszy chwasty, bo nie chce nam się ruszyć z ciepłego fotela. Nie łudźmy się, tylko bierzmy się w garść i otrząśnijmy z pozornego spokoju i bierności, bo oni już idą. Po nasze kobiety.

P.S. Tym to skromnym wpisem inauguruję swoją przestrzeń na portalu Nova cultura nazwaną „Zgrzyty, zachwyty”. Zaczynamy od zgrzytu i to takiego na 5 punktów poniżej zera, ale będą też zachwyty, i pewnie dużo „pomiędzy”.

Michał Krzemień